Atacama Expedition 2011
9 kwietnia, 2021 Możliwość komentowania Atacama Expedition 2011 została wyłączona RELACJE, RELACJE Z PODRÓŻY Paweł Kwiatkowski

 

Pomysł narodził się gdzieś w głębi Kirgizji, większości nie trzeba było długo namawiać, wystarczył szybki telefon do naszego przyjaciela Andrzeja, który prowadzi firmę Tatra Extreme, a oni wiedzą jak zadbać w tamtej części świata o odpowiednią dawkę adrenaliny. Ekipa zgrana, większość spędziła już ze sobą trochę czasu w trakcie nie jednej z wypraw, skład to Marcin B (Błażej), Dominik ( Domestos), Piotrek (Szkudi), Michał, Rafał W, Rafał M, Marcin S i ja, czyli Kwiatek; warto wspomnieć o baonie sanitarnym Magdzie i Ani, nieodzowne wsparcie dla Błażeja i Szkudiego. Plan był prosty, motocykle statkiem, a my samolotem. Wyruszyliśmy do Santiago przez Madryt, po prawie 18 godzinach dotarliśmy na miejsce, gdzie, zgodnie z obietnicą czekał na nas nasz druh przewodnik Andrzej (senior Ziarra) ze swoim równie miłym przyjacielem Arielem, niezastąpionym mechanikiem i kompanem podróży.

 

 

Z lotniska pojechaliśmy do Valparaiso, z nadzieją, że uda się do południa odebrać motocykle, złudne były nasze nadzieje, ponieważ zapomnieliśmy, że Chile to kraj, w którym sjesta to najważniejszy termin zapisany w codziennym kalendarzu, więc nie pozostało nam nic innego, aby podziwiać jak leniwie płynie życie w kraju poniżej równika, gdzie nikt nigdzie się nie spieszy, a 2 minuty to minimum godzina.  Nam też również udzielił się klimat wspaniałej wyprawy i cudnych wakacji, bo niektórzy korzystali z kąpieli słonecznych, aby zdjęcia na portalach społecznościowych ładnie się prezentowały. Pozostali, skutecznie starali się rozstrzygnąć quiz – zgadnij, kim jestem po kolorze mojego kasku, a dotyczyło to pracowników leniwie poruszających się po placu agencji celnej, z których każdy nosił kask w innym kolorze. W końcu nasze oczekiwanie zostało wynagrodzone i tuż przed zamknięciem pan w niebieskim kasku zaprowadził nas do naszych motocykli, radość była ogromna, bo po 3 miesiącach mogliśmy w końcu nacieszyć się widokiem swoich maszyn. Podróż z Valparaiso do Santiago to tylko 100km, zajęło nam to niecałą godzinę, gdyż system dróg i autostrad godny jest pozazdroszczenia. W Santiago już tylko po raz ostatni do hotelu, taką mieliśmy nadzieję, szybki prysznic, coś zimnego dla orzeźwienia i wycieczka do miasta, w końcu nie od parady wino ma tutaj świetny smak…

 

Valparaiso

Rano wstaliśmy z planem wyjazdu w góry, mamy już dosyć stolicy Chile i tego ogromnego hałasu, Warszawa przy niej to małe miasteczko gdzieś na skraju ogromnej metropolii. Należy wspomnieć, że Chile to kraj, gdzie mieszka ok 17 milionów ludzi, a prawie połowa w stolicy. Plan był dobry, optymizm drzemał w każdym z nas, motocykl Szkudiego miał być gotowy na 19.00, generalnie jest ok, choć trzeba wprowadzić plan B, przecież każda wyprawa ma plan zapasowy. Ponownie ruszamy zwiedzić Santiago de Chile, głównie stojąc w korkach i szukając sklepu technicznego, aby kupić pojemniki na benzynę, gdy będziemy w górach daleko od cywilizacji. Upał okrutny daje wszystkim odczuć, że jesteśmy poniżej równika, w końcu mamy marzec, a tutaj akurat kończy się lato. Wracamy szybko do hotelu, dosiadamy rumaków i jedziemy odebrać motocykl Szkudiego. Gdy do serwisu wpada, wygłodniała po zimie jeżdżenia ekipa, robiąc niemiłosiernie dużo huku, obsługa staje na baczność, a my staliśmy się lokalną atrakcją dla przechodniów, aparaty poszły w ruch. Niestety na miejscu okazało się, że motocykl jest w proszku, tzn. ma już owiewkę, ale serwisanci kompletnie nie mają pojęcia jak go uruchomić. Presja i pomysły zadziałały, ruszamy o 21.00 w trasę, ale pierwszy raz trzeba było wprowadzić plan C. Docieramy na nocleg ok 23.00, kolacja i wrażenia omawiane były do rana, a to skutkowało trudnym podnoszeniem o poranku.

 

Grafiti w jednej z dzielnic Valparaiso.

 

Świetne śniadanie, avocado z szynką i winogrona prosto z drzewa rozpływały się w ustach. Ruszamy. Początek to asfalt, piękne zakręty wijące się raz w jedną, a potem w drugą stronę powodują, że zapominam, iż jadę na nowiutkich oponach kostkowych, skutkuje to tym, że ślizgam się na jednym z zakrętów przy 90km/h, wstaję, motocykl cały, test systemów osobistych mówi mi, że poza zbitym kolanem i łokciem reszta działa i jest sprawna, lekkie zarysowania motocykla i wgnieciony gmol, tylko lusterko straciło wkład, ale wieczorem miejscowy szklarz wstawia kawałek lustra łazienkowego, co załatwia sprawę. Dalsza droga to w końcu ukochane szutry, pierwsze kaktusy na ponad 3 metry z kolcami zdolnymi przebić oponę, widoki zapierają dech w piersiach, w końcu mamy to, czego szukaliśmy w tym kraju…Pniemy się w góry, pył wchodzi wszędzie, ale uśmiech nie schodzi z twarzy do wieczora. Koniec dnia zaskakujący, nocujemy w miejscowości Combarbala, analizujemy pochłonięte widoki, a na koniec do kolacji wino, najlepsze, bo tu smakuje wybornie…

 

Tunel 3 m szerokości, bez oświetlenia, skręcający w środku z nawierzchnią szutrową, to jest challenge.

 

Rano wyruszamy z pensjonatu, obieramy kierunek na Pacyfik, droga szutrowa, łatwa, dlatego każdy z nas odkrywa w sobie Golloba prowadząc motocykl w zakrętach bokiem. Droga nie tylko dostarcza nam potrzebnej adrenaliny, ale też zapiera dech w piersiach dając nam piękne widoki i dodatkowo wijąc się pomiędzy pobliskimi wzniesieniami przez wrota Atacamy. Dalsza trasa prowadzi w okolicy czynnych kopalń złota, to jedno z dóbr tablicy Mendelejewa, których matka natura nie oszczędziła temu krajowi, a oznaczone zostały przez naszego rodaka Ignacego Domeyko, za co Chile jest mu wdzięczne do dzisiaj. Dalsza droga wiedzie nad Pacyfik, do La Sereny, tutaj gubimy się trochę, ale dzięki sprawnej gestykulacji rąk udaje nam się dogadać z miejscowymi i wyjechać z miasta.

 

 

Zostawiamy za sobą nadmorską La Serenę, nikt nie przypuszczał, że jeszcze tutaj wrócimy w poszukiwaniu doktora do 2 KTM’ów. Szutrami ścinamy nad gniewny Pacyfik, który wita nas grzywaczami, niczym fale z filmu Gniew Oceanu. Jak przystało na duże dzieci, widok piaszczystej plaży pobudza w nas dodatkowe siły do zabawy, w końcu cytując Maklakiewicza, dzieckiem się jest tak długo jak żyją jego rodzice. Szaleństwa dopełnia jazda po plaży, u nas zabroniona, a tutaj wręcz wskazana, jeden z odważniejszych (RW) walcząc z nagłym przypływem -;) robiąc kilka fikołków, tonie pod falą, zmieniając przeznaczenie swojego KTM´a w deskę surfingową, która okazało się, że niestety nie chciała pływać. Dzień kończymy na reanimacji motocykla. Kolacja to lokalne pierogi, Empanados, wypchane wszystkim, co gospodyni znalazła „pod ręką”, podobne do naszych wigilijnych, do tego chilijskie wino i kilka dodatkowych innych energizerow, co skutecznie tuli nas do snu pod gwiaździstym niebem.

 

 

Poranek przyjemny, wschód niczym z bajki, dla niektórych National Geographic specjalnie zadbał o wrażenia godne zatrzymania w kadrze. Szybkie śniadanie i ruszamy w kierunku Copiapo, po drodze chcemy zahaczyć o miasto znaczące dla nas Polaków, Domeyko. Niestety plany legły po 30km, gdy okazało się, że KTM Rafała toczy olej z okolicy czujnika oleju, a u Marcina skończyło się sprzęgło, gdy atakowaliśmy piaszczysty podjazd na azymutowym szlaku do Domeyko. Szybka narada wojenna i decyzja wypada jak zimna Cola z automatu, jedziemy do najbliższej osady rybackiej, podobnej do Darłowa, ale 1/6 jego objętości. Szukamy i uzgadniamy lokalny transport, wracamy do La Sereny, tutaj zgodnie stwierdzamy, że 1 zasada Chilijska brzmi, kup KTM, pickup do transportu gratis. Na pożegnanie „Darłowa” delektujemy się świeżo złowiona rybą z patelni w ukochanej panierce Marcina B i w ślad za samochodami wracamy do serwisu we wspomnianej La Serenie. Koniec dnia wieńczymy przyjemną kolacją z peruwiańskim Ceviche, marynowane w limonkach owoce morza, istna ambrozja, do tego ryba i białe wyśmienite wino, nocleg w przytulnych domkach na campingu nie opodal La Sereny, dopełniają naszego expedition.

 

 

Następny dzień zaczynamy od wizyty w serwisie, liczymy na szybki odbiór motocykli, ufff…, zrobione, radość właścicieli niezastąpiona. Kierujemy się do miejscowości Huasco. Początek asfaltowy, od miejscowości Domeyko, ukochane szutry będące odcinkiem specjalnym rajdu Dakar w pięknym kanionie, był to chyba 6 odcinek. 80 km szutrowej drogi pokonujemy w 3 godziny, napychając aparaty niezliczoną ilością fotek, po drodze zjazd „bez prądu”, czyli na wyłączonym silniku, drogą rodem z trasy Transfogarskiej. W Huasco uzupełniamy zapasy jedzenia i nie tylko wody, aby spędzić kolejną noc na długich rozmowach, na dzikim noclegu na plaży nad Pacyfikiem.

 

 

Dzień wita nas bryzą, która moczy wszystko, co mamy i motocykle też. Rafal M po upojnej nocy ze skorpionem żółtej maści pod materacem długo nie może się otrząsnąć z romansu. Kierunek Copiapo, to tam, gdzie górnicy spędzili pod ziemią ok. 60 dni, a opis tego, co tam się działo na pewno kiedyś będzie best-sellerem. W Copiapo posilamy się świetnym stekiem i ruszamy w góry, w stronę Argentyny, trasę zaczynamy trochę ponad poziomem morza, aby w końcu wspiąć się szutrami na 4200mnmp. Nocleg na poziomie 3800npm gwarantuje nam wspomnienia na lata, a do tego słone jezioro, Laguna de Santa Rosa, które o tej porze roku pełne jest flamingów. Śpimy w domku będącym małym schroniskiem dla badaczy okolicznej fauny i flory, miejsca na podłodze w bród, temperatura spada poniżej zera, dobrze, że mamy ze sobą ciuchy RetBike´a, więc jest się, czym przykryć…

 

W końcu szutry i tak przez 95% wyprawy.

 

Poranek zimny, słońce podnosi lekko temperaturę do 1-2 stopni na otwartej przestrzeni, kierunek obieramy na przejście graniczne Paso de San Francisco, w końcu kierujemy się do Argentyny. Piękne drogi szutrowe, manetka sama odwija się prawie do oporu, długie zakręty, adrenalina aż się gotuje. Szybka odprawa, całe szczęście, że nie mają sjesty, teraz już tylko do punktu argentyńskiej odprawy i jesteśmy w Fiambali. Pniemy się na, ponad 4700mnpm, po drodze mój mały wypad na 4993mnp po zdjęcia, w trakcie zawracania uderzając o duży kamień, tracę dźwignię tylnego hamulca, trochę kiepsko jeździ się w off-roadzie, gdy do dyspozycji mamy tylko przedni hamulec. Wysokość daje wszystkim w kość, w końcu Warszawa położona jest dużo niżej. Granica argentyńska rodem z PRL, 2 panów przeświadczonych o tym, iż są w mocy zarządzać światem, wypełniają archiwum X, jakim są wielkie księgi wjazdowe do państwa Evity Peron. O dziwo udało się zamknąć całą procedurę w godzinę, Andrzej Z do dzisiaj nie może w to uwierzyć, potem już długi zjazd na 1565mnp do Fiambali, to tu zaczyna się i kończy etap specjalny rajdu Dakar, 181 km w piachu i kamieniach oraz po wyschniętym korycie rzeki, niektórzy załapali się nawet na nocleg po Sonicu. Miasto magiczne, stare amerykańskie samochody pamiętają jeszcze prezydenta Dixon´a. Trafiamy na pogrzeb, miasto wyludnione, widać, że wszyscy żegnają kogoś bliskiego, miasto małe to i wszyscy żyją tutaj jak w małej komunie wspierając się wzajemnie nie tylko w radosnych chwilach. Kolacja to pizza w barze „Oh La La” z wybornym czerwonym argentyńskim winem, wspomnienia z dnia snujemy do późnej nocy upajając się argentyńskim czarem tej małej miejscowości, odpływamy zmęczeni z planami na następny dzien.

 

 

Kolejny dzień, to plan na odpoczynek, wyspanie się i serwis motocykli, Michał naprawia felgę, zmieniamy filtry, ja naprawiam dźwignię hamulca. Nastroje poprawiamy malutkim Budweiserem. Po południu szybki wypad za miasto na trasę rajdu Dakar, ale tylko dla chętnych, trasa okazuje się być na początku wyschniętym korytem rzeki, aby później zamienić się w półki skalne, a jazda przypomina zabawę trialową, na koniec wydmy, piach wchodzi wszędzie, do filtra, do butów i kasku. Wracamy, zmęczeni zasiadamy w znanym już „Oh La La” i sączymy winko, dzień kończymy wcześnie, przy kolacji z baraniną, jutro pobudka o 5.00, chcemy zdążyć pokonać 250km do Antofagasta przed masakrycznym upałem.

Plan był zacny, wstać i jechać, jak ustaliliśmy tak zrobiliśmy. Noc minęła łagodnie, choć papugi na pobliskich drutach energetycznych wariowały dając nam odczuć swoją obecność. Docieramy drogą szutrową do miejsca gdzie przeprawa przez brody kończy się ścianą wysoką na 30 m, narada wojenna, drapać się po pseudo-scieżkach, czy wracamy, rekonesans potwierdza obawy, rzeka zarwała drogę, trzeba wracać do Fiambali i asfaltem nadrobić 180 km. W drodze powrotnej sprawdzamy wytrzymałość BMW F800 GS Michała i Marcina KTM’a 640, na ile są wodoodporne. Motocykl Marcina daje nura na przedostatniej rzeczce, dlatego że nurt po południu stał się trochę mocniejszy, a wystająca manetka służyła już tylko, jako peryskop, Michał z wyszukaną gracją kładzie swojego GS’a do kąpieli, no cóż od tej pory zmienia nazwę na „żółtą łódź podwodną”. Droga do Fiambali to wyścig hartów po szutrowych drogach, jak bardzo zaskoczyliśmy pana na stacji benzynowej, to tylko on mógłby tutaj coś dopowiedzieć, myślę, że wrażenia niezastąpione dla niego i miejscowych, którym przy okazji rozkręcamy dyskotekę w restauracji w rytm Majkiela Dżaksona. Drogą z Fiambali nadrabiamy ok 160km to, czego nie dało się pokonać przez góry, nocujemy w Belen, niestety hotel z ciepłym prysznicem, przyzwyczajenia biorą górą, wino argentyńskie i prawdziwe steki dopełniają wieczoru, a dostęp do internetu daje możliwość zamieszczenia kolejnej relacji z dnia.

 

 

Nocleg w hotelu Angelica w Belen, wrażenia pozostaną niezapomniane, niektórzy z nas zabrali pasażerów na gapę, karaluchy, przecież jedziemy w góry, a dodatkowy zapas białka mile widziany. Zaczyna się nudno, tankowanie i asfaltem w górę, po 30-40km skręcamy z głównej drogi na trasę do Antofagasta de La Sierra, po 10 km mamy to, co niedźwiedzie uwielbiają najbardziej, szutry, przeprawy przez rzeki, piaszczyste i kamieniste strome podjazdy oraz niezastąpiona pustynia Atacama, która pożera nas swą magią, czyniąc z nas jednym ze swoich elementów. Po drodze małe zimne z tubylcami, rewelacja, a bonusem był samochód marki Dodge, z którego wysypały się piękne długonogie Argentynki. Trasy nie będę opisywał, bo szkoda czasu, lepiej popatrzeć na zdjęcia, tylu kolorów w życiu prawdziwy mężczyzna nie był nigdy w stanie odróżnić, po drodze Błażej atakuje jedną z wydm, motocykl niesie, ale do czasu, zapomnieliśmy, że na ponad 3000mnpm i one mają lekką zadyszkę, Błażej vs jego KTM 0:1. Docieramy do miejsca noclegu na 3638mnpm, ale dzisiaj wszyscy czuja się rewelacyjnie, radości dopełnia powitalna Iguana na rogatkach miasta, nocujemy w agroturystycznym schronisko-hotelu, nie jest źle, jutro atak na słone jeziora i dalsza wspinaczka. Popołudnie podzielone na zespoły, część aklimatyzuje się na sposób Argentyński, czyli sjesta, inni poprawiają trochę wygląd motocykli, dokręcając lub sklejając to i owo, ja i Domo wypadamy na mały lansik w dżinach na fotki poza miasto, światło idealne, a cienie dopełniają atrakcji tego miejsca. Na kolację kotlet z lamy obficie podlany czerwonym argentyńskim winkiem, dopiero rano okazało się, że nie kosztowało 2,50pln…

 

 

Wyspani i przepełnieni chęcią do jazdy zwijamy się i obieramy kurs na przejście graniczne z Chile. Jeszcze tylko tankowanie, najdroższe w trakcie wyjazdu, niestety w odległych miejscowościach wszystko jest drogie, bo ktoś to w końcu musi dostarczyć. Jedziemy, pierwsze widoki, nuda, krajobrazy, pustynia, ta najsurowsza, kamienista, po drodze jakieś resztki zwierząt, nie napawają optymizmem, gdyby nagle przyszło zostać tutaj samemu to los byłby podobny. Wznosimy się coraz wyżej, szutry, szuterki, piękna droga wijąca się między górami. Kulminacją był przejazd przez przełęcz, z której roztacza się przepiękna panorama na jedno z większych słonych jezior Salar de Arizaro, tak naprawdę to początku i końca nie było widać. Zjazd z góry na wyłączonym silniku, świst wiatru w uszach, potęgowany przez piękną panoramę na jezioro, sprawił, iż odpływamy w marzeniach, o tym, aby tutaj koniecznie wrócić, kiedy?, nie wiadomo, ale może za parę lat. Przelatujemy przez wspomniane jezioro do miejscowości Antofalla, próżno szukać tej miejscowości na mapach, gdy metropolię stanowią 4 budynki gospodarcze. Szybkie 2 śniadanie w postaci sera, puszek z czymś, co przypominało pedigry pal, zagryzane winogronami i podlane, jakże by inaczej, wytwornym białym argentyńskim. Posileni ruszamy dalej, po pokonaniu drogi, która na mapie zaznaczona jest kolorem szarym, docieramy w końcu do drogi kategorii 3, choć dla nas nie różniła się niczym, a dodatkowo poprzecinana była koleinami wypełnionymi piachem, hm…, a raczej mąką szymanowską. Docieramy do Tolar Grande, kolejnej małej miejscowości na szlaku, gdzie potężne koncerny paliwowe jeszcze nie dotarły. Tankujemy z wiader coś, co przypomina benzynę i może ma 87 oktanów, trasa była trudna, więc zostajemy na nocleg w schronisku dla kierowców i górników z okolicznych kopalń. Na koniec dnia łapiemy jeszcze kilka fotek, gdy pomarańczowe słońce oświetla jeszcze bardziej pomarańczowe wzgórza Atacamy.

 

W drodze z punktu A do B, lub do gdzieœ tam…

 

Rano budzi nas przepiękne słońce, które dostarcza kilka dodatkowych zdjęć do naszego archiwum podróży. Z Tolar Grande przez Laguna Seca docieramy do granicy – Paso de Sico, tam dumni argentyńscy celnicy, przekonani o tym, iż są wybrańcami narodu, do tego, aby kierować klasą niższą, każą czekać jak za dawnych lat w Polsce, sjesta to rzecz święta i nie należy przerywać błogiego dłubania lub snu, bo zdenerwowany wybraniec narodu, to bardzo służbowo traktujący swoje obowiązki wybraniec i zamiast 4 godzin, można spędzić 4 dni. Na granicy poznajemy parę przesympatycznych francuzów, o dziwo jedno z nich porozumiewa się w innym języku niż tylko język Napoleona. Dowiadujemy się, że swoim Land Roverem chcą objechać całą Amerykę południową, niezłe wyzwanie, a nas ściska z zazdrości, bo przecież najdalej za 2 tygodnie będziemy dłubać coś przy swoich biurkach w pracy, gdy oni dalej będą w trasie. Dowiadujemy się również, że wysłanego w kontenerze Land’a do boskiego Buenos odbierali tydzień, codziennie płacąc haracz, no, bo przecież celnicy się zmieniają, a każdy z nich ma swoje potrzeby, o chwalmy Pana, że my wpadliśmy na pomysł wysłania motocykli do Valparaiso. Po 4 godzinach ruszamy, formalnej granicy jeszcze nie pokonaliśmy, ale tak jak poprzednim razem odprawiamy się na 100km przed granicą, po to, aby w Chile dokonać tego samego po kolejnych 100km. Wspinamy się na 4 079mnpm, widoki, widoki, krajobrazy, przyroda, niczym z Rejsu Piwońskiego – koń, krowa, traktor, droga na Ostrołękę, no aż się chce jechać.

 

 

Posileni kolejną porcją doznań geograficznych tego regionu, docieramy poprzez iście księżycowy krajobraz rodem z Marsa do San Pedro de Atacama, mijając na wjeździe słynne europejskie obserwatorium astronomiczne z chyba największymi teleskopami Hubble’a, tutaj odprawiamy się po stronie chilijskiej, a ponieważ jest już ciemno, podejmujemy decyzję o noclegu. Zmęczeni ostatnimi przeżyciami, wybieramy luksusowe domki za niewiele ponad 20 USD. Kolacja w stylu lokalnym, stek z winem, ja wybieram wspaniałe regionalne danie z soczewicy. San Pedro de Atacama to miejscowość wybitnie turystyczna, oczywiście nie brakuje tutaj straganów z kiczowatymi pamiątkami. Przed snem wpadamy do lokalnego baru, aby trochę się pobawić, zamawiamy Mojito i Cuba Libre, ale do drinka kelner przynosi nam poczęstunek, tak jakby obowiązek meduzy do lornety był z góry ustalony, okazało się, że nie jest to obowiązkowe, a my nie musimy tego spożywać, to tak na wszelki wypadek jakby niespodziewanie wpadła policja, gdyż okazuje się, że w tym turystycznym mieście, znanym nie tylko w obu Amerykach, ale i w Europie, lokalna policja zabroniła kilka lat temu hucznych zabaw, podobno było tego za dużo i miało wpływ na zmniejszenie populacji, no ja rozumiem w Polsce na wiejskiej potańcówce kolesie szarpią się między sobą, ale tutaj? Gdzie czas płynie leniwie, a sjesta jest najważniejszą porą dnia?, ale ok, respektujemy, to prawo i wracamy na nocleg.

 

 

Rano, po śniadaniu, ustalamy, że dzisiaj jedziemy tylko 180km, planujemy nocleg na 4300mnpm przy gejzerach. Przedpołudnie wykorzystujemy na wycieczkę po okolicy, jedziemy do doliny śmierci, poszaleć trochę po wydmach, robiąc sobie przedsmak wydm w Iquique. Widoki, bez zmian, zaskakują nas za każdym winklem. Po powrocie szybki obiad i kurs na gejzery El Tatio, oczywiście szutrami na mapie oznaczonymi, jako szara droga. Docieramy na miejsce, gejzery fajne, choć daleko im do tych na Islandii, ale za to kąpiel w 40 stopniach niezapomniana.

Nocujemy w budynku, w którym, na co dzień śpi obsługa gejzerów, zastanawiamy się, co tutaj obsługiwać, chyba tylko krany z gorącą wodą, które strzelają z pod ziemi na niewiele ponad 100cm. O 4.30 budzi nas donośne zakopiańskie „El Hombre” i huk zamykanych drzwi, to wkurzony senior Ziarra ruga obsługę, która bez pardonu wędruje między naszymi śpiworami jak hufiec pracy, ze śpiewem na ustach. Zastanawiające jest to, że skoro pozwolili nam tu spać, a na dodatek wzięli za to pieniądze, to mogliby nas uszanować. Mimo to wstajemy, od 5.00 zaczynają zjeżdżać autokary głodnych widoków turystów. Traperskie śniadanko w postaci sucharów z dżemem figowym oraz kawa, chciał nie chciał, musi postawić nas na nogi. Jedziemy zobaczyć gejzery o świcie, ale ponieważ nie budzi to w nas niesamowitych doznań, szybko uciekamy w stronę Iquique przez miejscowość Calama, gdzie czeka nas to, o czym większość marzyła od początku wyjazdu, wydmy rajdu Dakar. Po drodze obiad na stacji benzynowej, upał daje wszystkim w kość. Tego dnia podarowaliśmy naszym organizmom niezły wyczyn, zmiana różnicy wysokości z 4600mnpm na 2 mnpm i zmiana temperatury z -8 na +32, cud, że nie skończyło się to anginą lub innym mocnym przeziębieniem. Droga mija leniwie, nawijamy kilometry po gorącym asfalcie, bliżej Pacyfiku czujemy ulgę i powiew bryzy, temperatura 24 stopnie pozwala rozsądnie myśleć, ale ten rozsądek zamienia się w rajd po pustyni z odwiniętą manetką, na skróty, aby szybciej dotrzeć do Iquique. Zmęczeni docieramy na miejsce, ale ponieważ dzień się nie kończy postanawiamy mimo wszystko zaatakować z dołu wydmę nr 1 Dakaru z 2010, wszyscy mamy wielki ubaw, tylko pomocnik naszego przewodnika Ariel, zachodzi w głowę jak to możliwe, że po takich wyczynach dla organizmu, przejechaniu tylu kilometrów, mamy chęć na ciężką zabawę w piachu, ale przecież polski naród to naród twardzieli. Nocujemy w przyjemnym pensjonacie-hotelu nad samym Pacyfikiem, ponieważ mamy zamiar poszaleć na wydmach, decydujemy się zostać 2 dni. Obfita kolacja z dominacją owoców morza sprawia, że rozmowy, dla co poniektórych przedłużają się do 10.00 dnia następnego.

 

 

Charakterystyka dnia jest krótka, jemy śniadanie i atak na wydmy, na lekko, bez obciążenia i bagażu, powtórka wczorajszych podjazdów + wydma z tegorocznego Dakaru, ich ogrom wznoszący się na ponad 1000mnpm robi niesamowite wrażenie, niech resztę dopiszą zdjęcia. Koniec dnia upływa na podsumowaniu, komu wyżej udało się wjechać oraz na planach, że jutro już wyruszamy do miejscowości Arica.

Dzień, jak co dzień, z wyjątkiem porannej pobudki, gdy łóżko przejechało o 2 metry, a ja miałem wrażenie z dzieciństwa, że śnię i ktoś mnie budzi po czas wstawać do szkoły. Niestety jak się potem okazało wszystkich postawiło na nogi trzęsienie ziemi o sile 5.5 stopnia, przeżycie niezapomniane, szczególnie, gdy uświadomisz sobie później, że Chile to jedna wielka bomba zegarowa, a czas odliczania właśnie się kończy. Ruszamy o 9.00, na pożegnanie fotka z panoramą Iquique. Droga do Arica upływa leniwie, upał leje się z nieba, a gorący asfalt sprawia, że mamy wrażenie jakbyśmy stali w miejscu. Po drodze mijamy znane nam logo, to wyłożony na wzgórzu napis Coca-Cola z potłuczonego szkła, wpadamy do Arica, to kres naszej podróży po przejechaniu ponad 4 500km, logujemy się do przyjemnego pensjonatu i ruszamy na wieczorny POM-powolny obchód miasta, pochłaniając amerykańskiego ćwierć funciaka z serem i pastą avocado, obficie podlewając to magicznymi naturalnymi sokami z owoców, których nie sposób zapamiętać.

Następnego dnia w oczekiwaniu na agenta,  nerwowo szykujemy motocykle do zapakowania w kontenerze, ponieważ punktualność nie jest ich cechą narodową, czekając od 9.00, w końcu o 16.00 ładujemy motocykle, okazuje się, że mamy je tylko wstawić, bo spedycja sama wie jak im będzie najlepiej, mam tylko nadzieję, że po otworzeniu kontenera w Polsce nie okaże się to jedna wielka kupa złomu. Po zapakowaniu i ucałowaniu bike’ów na drogę, pozostało nam czułe pożegnanie z Andrzejem i Arielem, my na lotnisko, a chłopaki w drogę powrotną, ponad 4 000km do Bariloche w Argentynie. Na lotnisku w Arica, tęskniąc już za tym, co było, nerwowo myślimy o powrocie do Polski, zostało nam tylko z Arica 3 godziny do Santiago, dalej po 11 godzinach czekania 15 godzin do Madrytu, aby po następnych 5, wylądować na Okęciu. Gdy opuszczaliśmy Santiago, nawet niebo było smutne, ukazując nam groźne oko Saurona. Przejechaliśmy ponad 4 500km, przez 19 dni, wrażenia, których doznaliśmy na długo pozostaną w naszej pamięci, bo Chile i Argentyna to idealne kraje dla off-road’owych wariatów.

 

 

About The Author
Paweł Kwiatkowski Dla wszystkich, którzy go znają lub chcą poznać, po prostu Kwiatek. Na co dzień przedsiębiorca i doświadczony instruktor federacji PADI. Przez lata związany był z jedną z najlepszych szkół Enduro w Polsce. Wyszkolił wielu i nie spoczywa na laurach, wciąż dzieli się wiedzą. Jazdą na motocyklu zaraził się ponad 20 lat temu, zyskując doskonałego przyjaciela w podróży - BMW GS, zwiedzając nie tylko Polskę, ale i odległe zakątki Azji i Ameryki.