Как мальчики отправились в Мурманск …
8 kwietnia, 2021 Możliwość komentowania Как мальчики отправились в Мурманск … została wyłączona RELACJE, RELACJE Z PODRÓŻY Paweł Kwiatkowski

Geneza

…, a to było  tak. Z Darkiem znamy się już od jakiegoś czasu, trochę wspólnie nakręciliśmy km, takie dookoła śmietnika, jakaś Ukraina, Bałkany aż po Kosovo; Andrzej S. to klasyczny Dream Liner, dlaczego? to się sami przekonacie J; Andrzej B. to dłuższa opowieść, nie znaliśmy się wcześniej, taki fajny człowiek znikąd, tzn z Wrocka, w skrócie to poznałem go jak wybieraliśmy się razem z grupą Strangers do Albanii, wiecie jak to jest gdy o 23.30 mija się kolesia na GS’ie z kuframi, gdzieś w okolicy Barwinka to nie jest to normalne, ostatecznie okazało się że zmierzamy w tym samym kierunku, świr świra zawsze rozpozna i żłopiąc kolejnego browara przy moto gdzieś pośród Albanii zgodnie stwierdziliśmy, hm… dlaczego nie Murmańsk?  „… nu dawaj w Murmańsk..” bo taka póki co była nasza znajomość języka rosyjskiego. Potem wpadliśmy na pomysł, że trasę trochę zmodyfikujemy dodając kilka kilometrów.

Telefon do ambasady rosyjskiej, zasady wizowe logiczne, ale zdecydowaliśmy się na biuro, które trudni się tym procederem za niewiele większą kasę. Ponieważ z Murmańska na Nordkapp nie daleko więc wymyśliłem, że idealnym miejscem będzie przejście graniczne Storskog, telefon do ambasady norweskiej tym bardziej mnie nakręcił, bo przemiła Pani ( chylę czoła i szczerze pozdrawiam za full informacji) powiedziała, że gdyby nikogo nie było to trzeba zadzwonić i ktoś w ciągu godziny podjedzie nas odprawić, pomyślałem szykuje się niezła jazda więc ostro nastawiłem się na ten wyjazd. Przygotowania trwały od listopada, jak zwykle zgłosiło się milion chętnych, ostatecznie było nas 4, idealna grupa.

Dzień 1

Ruszamy 13 czerwca, rano wstało piękne słońce potęgujące zapał do przeżycia czegoś nowego, moto spakowane, zbiórka o 12.00 z uwagi na Andrzeja B, on tego dnia był lepszy o 330 km po pokonaniu traski z Wrocławia, zdawało się że nic nie jest w stanie zakłócić harmonii wyjazdu, ale zdrowo się pomyliłem, musiałem coś załatwić rano w Wa-wie, wracając zhaltowała mnie Policja, za brak świateł, błyskawicznie spadłem na ziemię i nastrój tego dnia był już bliski wk…

Przed 12.00 dociera Darek i Andrzej B (AB), czekamy tylko na Andrzeja S (AS), oj był to nasz AS przestworzy, a ponieważ dosiadał germańskiej myśli technicznej więc i Luftwaffe by się nie powstydziło. Ok. 13.00 podjeżdża AS, motocykl jak z żurnala, piękny wymuskany, kufer centrany, rolka i plecak z ciuchami na ramionach. Rosyjskie drogi trudne, dziurawe, warto mieć możliwość pełnej manewracji, ale każdy sobie coś tam coś tam. Opony miał tylko trochę zciachane mimo iż każdy miał mieć nówki sztuki nie śmigane, Rosja + Norwegia + Finlandia = łysielec po 8 tysiącach.

Ruszamy na wschód, tam musi być jakaś cywilizacja.

Plan był prosty, dzidujemy ile się da do granicy rosyjskiej, mamy 760 km, podobno dzieją się tam niezłe szopki więc chcieliśmy podjechać tam na następny dzień rano. Przejazd przez Polskę idzie sprawnie, w Suwałkach ostatnie tankowanie za PLN’y i witaj Litwo, za Mariampolem łapie nas ulewa, zwalniamy do prędkości patrolowej, tudzież jak kto woli prędkości POM (Powolny Objazd Miasta) i tak oto lądujemy lekko zmoczeni w motelu na rogatkach Kowna. Motelik niedrogi, akurat mieli 2 ostatnie pokoje, wieczór kończymy na korygowaniu (patrz dokładaniu kilometrów) planów przejazdu przez Matuszke Rosije, a że browar był dobry lokalny to i rosyjski powoli się przypomniał, tak malcziki zaczeli się przekrzykiwać, że zrobiła się 4.00.

Diena 2

Pokrzepieni Litiewskim sniiiaaaadaniem, ruszamy do granicy z Łotwą i dalej do przejścia granicznego z Rosją, Karsava. Litwa i Łotwa mocno się modernizuje, lekkich szuterków pod asfalt niemnożka, a że oponki TKC dobrze trzymają to każdy napinając swoje muskuły stara się okazać jaki to z niego Przygoński lub inny Czachor. Na przejściu jesteśmy o 15.00, klasycznie staramy się ominąć korek i stajemy przed szlabanem, a tu „zonk” bo bardzo ważny łotewski pogranicznik każe nam zawrócić, bo kamery, bo prikaz, bo nielzja. No to my oczywiście z miną kota ze Shreck’a, że nam nużna w Pietersburg i wsie skazali szto my możemy, ech ten rosyjski, podstawówka i liceum się przypomniało, wtedy znienawidzony a tu po głębszym zawiasie jak znalazł, oczywiście trochę to trwało i był to bardziej polsko-angielsko-rosyjski, co mniej więcej brzmiało na dzień dobry jak chiński z lekką domieszką węgierskiego.

Ale bardzo ważny pan żołnierz, nie lzia i już, sztrafą straszy, to to cóż ogony pod siebie i nazad rumaki. My nazad i tu szok, bo nasz AS Niemca paląc omija bardzo ważnego pana żołnierza i dziduje do przejścia, w tym momencie zrobiło się zamieszanie bliskie wywołaniu kolejnej wojny, zaczeli biegać, mieliśmy wrażenie że zjedzą go żywcem, oczywiście wynik meczu zakończył się 1:0 dla Łotwy, AS z podkulonym ogonem wrócił do nas do kolejki. My w tym czasie rozprawialiśmy z baaaardzo fajną Panią J. Taka akcja jak się okazało miała nawet niezły wpływ na kolejkowiczów, przepuścili nas przed siebie do pierwszego szlabanu, a i dokumenty pomogli wypełnić. Podjeżdżamy pojedynczo, taki styl, punkt łotewski mija nam, tzn mnie, Darkowi i AB szybko, tu AS’a odsłona druga J, koleś zapomniał prawa jazdy, my totalnie wyluzowani błyskawicznie stajemy do pionu, bo my już tam, tzn u rosyjskich pograniczników, a on cały czas tam, tzn na Łotwie, nie będę się rozpisywał, ale nie wiem jak to zrobił że wjechał na kserówce prawka do Rosji (zawsze wożę coś takiego na wszelki wypadek i tym razem też ich poprosiłem aby mieli coś takiego ze sobą), cuda się zdarzają. U Rosjan jak w Unii, szybko sprawnie i bezproblemowo, nawet miła Pani o posturze Fiony pomogła wypełnić do końca dokumenty wwozowe, zastanawiała się tylko, kak eto nasze za was a wy Siuda, za szto? A my na to że u was, jak to kiedyś Aleksander K, prezydent nasz były określił – kakoje to kakoje, krasiwaja strana, no cóż słownictwo mieliśmy mało bogate, a co nas nie zabije to nas wzmocni… Tak wzmocnieni , wymieniamy kaskę, poprawiamy sobie humory fajnymi lepioszkami w knajpie na granicy, tankujemy wachę po 2 pln za litr, bajka i wpierjot, jesteśmy w Rosji. Pamiętając ostrzeżenia od Łotyszy, trzymamy się zdala od ciągłej linii, w Rosji wyższy mandat dostaje się za przekroczenie tej linii niż za prędkość. Jedziemy sobie spokojnie a tu trach macha mi ktoś pałką w dwóch kolorach, myślę sobie że to taki Mikołaj czerwcowy z laską, a tu bach nie Mikołaj tylko też pan na M, Milicjonier i dawaj że przekroczyłem linię, że mandat, że sąd itd. Ponieważ nie wszystko słyszałem w kasku zanim się rozbroiłem panu Milicjantopwi już trochę ciśnienie zeszło, a wryło go w momencie gdy ja zacząłem swoją szopkę w zmixowanym lengłidżu, na zasadzie Ty znajesz, my turisty, ja znaju szto nie nada tej no, tej ty wiesz no (tutaj pokazuję) ciągłej linii przekraczać, bo o to poszło, kolesia wryło, myślę sobie jest nieźle, prowadzę w tej nierównej walce, ale o to nadciągneły posiłki dla stróża prawa, u mnie szybkie przegrupowanie sił i dawaj pomny cudu nad Wisłą uderzyłem z dwojoną siłą, a zdrastwujcie rebiata, my druzja, my uże z krasnuju armiu w Berlin uszli, dawaj my zdjęcie sobie zdziełajem, lałem co mi ślina przyniosła, kątem oka widziałem tylko jak reszta grupy tarza się ze śmiechu po ziemi, ale efekt był kolesie zbledli, potem poczerwienieli, dokumenty oddali i kazali jak najszybciej jechać, tak oto stwierdziłem, że od tej pory każdy patrol rozwalamy jakbyśmy byli grupą fakultatywną z psychiatryka.

Obraliśmy kierunek Petersburg wzdłuż jeziora na granicy Estońsko-Rosyjskiej, Hudskoje Ozero=Pepsi jarv lub jakoś tak. Nocleg trampingowy, niedaleko Gdov, nad jeziorem znaleźliśmy dzięki uprzejmości lokalesa, który zostawił żonę, wsiadł do swojej ładeczki i pokazał nam cudne miejsce z zejściem do samiutkiego jeziora, a że był to czas białych nocy to z spotkaliśmy innych lokalesów, którzy bawili się suto zakrapiając lokalnym wyrobem spirytusowym, oczywiście domyślacie się od czego się zaczęło, skolka stoit, kolko km w czas, kolko kubika i takie ogólne aaaaaa, eeeeee, ooooo Be Em We, haroszaja, kak wasz Iż, kak Ural tylko taki po face liftingu, pokonał nas lokalny trunek, spać poszliśmy… o 4.00.

День 3

Oj… piękny to był dzień, kąpiel w jeziorze, pasztet podlaski na śniadanie z musztardą, saperską, mielonka, oj Cysoż to ma klawe życie. Zbieramy się ok. 12.00 bo nam nużna w Pietersburgie pagulać. Trasa smętna, długie proste, pierwsze 100 km, totalne milczenie owiec, a bo mieliśmy komunikację m/y sobą, wiecie kask nie sprzyja lekkiemu kacykowi z mielonką i pasztetem podlaskim, oj dobrze że to nie był paprykarz, a słońce grzało i grzało.

Do Petersburga wpadamy jak charty na łowach, poza tym że Petersburg zaczyna się jakieś 30-40 km przed właściwym Petersburgiem to reszta jest ok. Docieramy do centrum, a dalej pies przewodnik prowadzi nas wzdłuż kanału. Oglądamy sobie to piękne miasto i z podziwu wyjść nie możemy, cerkwie jak malowane, budynki odrestaurowane (oczywiście mam na myśli główną atrakcję, czyli starą część St.P), furki tylko z górnej półki, tak jakby wprowadzili tutaj ulgę podatkową od samochodów powyżej 100 tyś EUR. Po drodze korek bo akurat ślubny Hummer lub inny Lincoln w wersji long nie zmieścił się m/y uliczkami, tak to jest jak do tej pory pomykało się Żiguli a teraz Wołga to nie samochód.

Ponieważ było mało czasu na zwiedzanie zgodnie obieramy kierunek na tramwaj wodny, czyli Petersburg w pigułce. Uzgadniamy cenę, rachu ciachu i … słyszymy przemiłe głosy za plecami, duju spik jinglisz? Nigdy chyba tak szybko, żaden z nas nie zrobił obrotu na pięcie, Filipowski mógłby się od nas uczyć (dla niewtajemniczonych , Polska miała kiedyś takiego figurowego łyżwiarza), otóż patrzymy a tu dwie sikoreczki odwalone jak sie masz, no bo w Rosji albo rosną kobiałki pokroju Big Mamma Jabba, albo każdą z nich chciałoby się zabrać do kufra na stałe.

Panny na to, że są z Moskwy, zwiedzają i zaproponowały wynajęcie motorówki na spółę, a ponieważ kasa jeszcze była i  król się  bawi złotem sypie, dawaj pakujemy się do kolesia, który ochoczo pokazuje nam St.P z wody. Część z nas ochoczo dyskutuje z Pannami, że niby to historii miasta nie znamy, część jak japoński turysta strzela foty jak z Kałasza i kręci filmy, oj może nie najlepsze porównanie.

Oczywiście był Ermitaż nr 1,2 i 3, był budynek KGB, była i Aurorka, ale szoku doznaliśmy gdy wypadliśmy z kanałów na Newę, takie małe rozlewisko i to w centrum miasta, to tak jakby Warszawa w centrum miała zalew zegrzyński, gdzie kolesie kabinówkami na spinakerach popylają. Godzinny rejs jak z bicza strzelił, szybkie pożegnanie, zaproszenia do Moskwy i vice wersja, czas na obiad. Żarełko niczego sobie z widokiem na Newę, kawka i w trasę, a ponieważ w Rosji wszystko jest duże, mocne i niespodziewane to i burza przyszła duża, mocna i niespodziewana, taka to już zaklęta kraina.

Wypadamy na długą prostą do Murmańska, tablica mówi że tylko 1500 km, eeeee to zaraz tam będziemy. Noclegu szukamy nad Ładogą, docieramy tam szlakiem wypoczynkowym mieszkańców St.P, jeszcze tylko rozstawienie namiotów w deszczu i spać. Z rozstawianiem trochę się zeszło, bo byłoby to bardzo proste gdyby nie eskadry komarów atakujące jak nasze Spitfire’y z dywizjonu 303 spijające każdy środek owadobójczy z naszej skóry, a musicie wiedzieć że komary to mają tam, jak wszystko, duże, jak ważki. Niestety białe noce sprzyjają długim dyskusjom, a gdy ma się do tego po naparsteczku tego i owego w litrowym opakowaniu, to spać idziemy o … 4.00.

День 4

Budzę się i do złudzenia przypomina mi się rosyjska bajeczka, zdrastwujcie słoneczko, a słoneczko na to zdrastwujcie tawariszcz Kfiatek. W poranki, hm o ile 12.00 można nazwać porankiem, działamy utartym schematem, kąpiel, śniadanie, spacer za krzaczek (albo odwrotnie), pakowanie i wyjazd. Plan na dzisiaj – nocleg nad Onegą. Wpadamy na M18, po uprzedniej ponownej przeprawie przez prowizoryczny most pontonowy i hajda. Idzie nieźle droga póki co ok., pogoda wyśmienita, aż chce się żyć. Ponieważ plan był aby nocować nad Onegą ale jadąc po prawej stronie, za Lodovskoje Pole odbijamy w prawo. Droga 2 kategori, asfalt pamiętający jeszcze papę Stalina, ale nic to, w końcu mamy TKC, tniemy więc do przodu. Piękne widoki, lasy i drogi wycięte jakby się kolesiom zablokował sprzęt do układania asfaltu, dziury niestety wymuszają na nas odkręcenie tylnych błotników, lepiej mieć niż nie mieć.

 

 

 

I pomykamy tak sobie z bananem na twarzy, nagle asfalt w lewo, a drogowskaz pokazuje w prawo, no tak ale w prawo jest piaszczysta gruntóweczka, zaczepiony Land Crusier z plakietką RUS, potwierdza, da haraszo Wam nada w etu stranu i pokazuje na piach, szybki błysk w oku, mamy swoje upragnione enduro. Droga rzeczywiście okazała się być prawidłową, bo ruch tam był jak krajowej 1nce, autobusy, tiry, wołgi itd.

Endurowanie okazało się bardzo przyjemne, bo droga raz była piaszczysta, ale ubita, raz szutrowa, po drodze zatrzymujemy się na obiad w miejscowości Vytegra, Pani z lokalnego baru namawia nas do zwiedzania miejscowego muzeum marynarki. Po obiadku szukamy muzeum, jest, na końcu wsi, wpadamy o 17.11 i walimy do okienka po bilety, nagle zza magicznej zasłonki głos mówi – SZTO!, patrzymy po sobie, a głos znowu – SZTO! Hm… myślimy sobie wot tiechnika wirelessowe połączenie głosowe z centralnym muzeum w Moskwie, my na to – my turisty haczeli posmotrić, na to głos – No to smotricie i tak okienko zaniemówiło. Szybki luk na niewielki zbiór i w drogę.

 

 

Droga jak to droga, mocno nas zaskoczyła, trochę piachu, trochę szutróweczki, a niemnożka asfaltu z pięknymi barierkami i wymalowanymi pasami, wytłumaczenie uzgodniliśmy wieczorem, niezła metoda, praca na zasadzie zrzutu desantowego, zrzuca się taką grupę roboczą i pracują tak długo aż skończą, no bo gdzie uciekną jak najbliższe miejscowości są w promieniu 100km, a autobus dojedzie tylko po asfalcie. Noclegu szukamy za Peschanoye, jechało się super, a że białe noce to zatrzymaliśmy się ok. 23.00. I tu chwila refleksji nad miejscem noclegowym, uzgodniliśmy, że otrzymuje kategorię *****, próżno szukać w przewodniku Pascala, to nic że trzeba się tam dostać przypalając sprzęgło w błocie, ale było warto.

Szybkie rozstawianie namiotów, żarełko i rozmowa przy bike’ach, polowanie na miszę, a spać idziemy… o 5.00.

 

 

День 5

Schemat poranny już znacie, pakujemy się i wypadamy na główną drogę, chciałem napisać asfaltówkę, ale różnie tam było. Kierunek Bielomorsk. Po20 km’ach droga rzeczywiście stała się już asfaltówką, trochę dziurawą. Po drodze obiad w knajpie i dzida do Medvieżegorska, tankujemy, kupujemy w pośpiechu lokalne browary i dalej już M18, a za trochę odbijając w prawo do Bielomorska. Wpadamy do jakże wspaniałego kiedyś miasta portowego, które dzisiaj świeci pustkami, a o jego świetności mówią tylko pordzewiałe doki portowe.

Ponieważ jak zwykle jest już po 22.00, decydujemy się na nocleg w Bielomorsku w jakimś hoteliku, niestety znaków informujących brak, więc pytamy lokalny patrol Milicji. Kolesie najwyraźniej bardzo się nudzili bo prowadzą nas na bombach do najbliższego i jedynego tutaj hotelu, tam serdecznie się z nami żegnają i wracają na swoje miejsce, bo skąd mieliby bliżej do sklepu J. Hotel z zewnątrz byle jaki, w środku jak to w Rosji przepych i obfitość wylewa się z każdego kąta, ceny jak w Sheratonie, chwała że nie było miejsc, więc wspólnie zarządzamy odwrót do prywatnych domków, czyli pod namiot gdzieś między Bielomorskiem a trasą M18. Nocleg bajka, skały schodzące do wody, nobla temu kto wymyślił konstrukcję samonośną namiotu, bo nie byłoby go jak postawić.

Ponieważ słońce nie zachodzi, a my jako znani naginacze czaso-przestrzeni,  tym razem siedzimy przy browarach snując plany na następny dzień. Browar smaczny, pijemy, pijemy i nic, czekamy na efekt trąby powietrznej i nic, patrzymy po sobie i nasuwa się jedno, wot malcziki w Rosiji jesteście tu lud głowy ma odporne na %, niestety to tylko pozory, umiesz czytać to na przyszłość czytaj, że istnieje też coś takiego jak browar z baaaaaaaaaaardzo niską zawartością L, a wszystko przez ten pośpiech na stacji w Miedwieżegorsku, chwała  że było ich tylko kilka pozostałe wprawiły nas w oczekiwany nastrój, spać idziemy o … 4.00

День 6

Wstajemy jak zwykle rano o 12.00, plan to Kirovsk, a może dalej w Chibiny w poszukiwaniu klasycznej bani. Po drodze mijamy Sosnowiec, taka mała teleportacja i hajda w stronę 66.33, czyli kręgu polarnego. Po drodze nasz AS gubi śruby od mocowania kufra, naprawa trwa ok. godziny, przecież w GS’ie zawsze znajdzie się podobną śrubę, która akurat nie będzie potrzebna. Granica kręgu, nic nadzwyczajnego, Europa robi z tego Coś, tutaj to klasyczny słupek z mało wymowną informacją, gdyby nie GPS to jak się człowiek zamyśli to minie i nawet nie zauważy.

Szybkie foty na naszą klasę i jedziemy dalej. Droga jak zwykle robiona zblokowanym automatem do asfaltu, długie proste po 20-30 km, nagle z naprzeciwka nie 2 jak zwykle tylko 1 majaczące światło, myślę dosyć tych %, fata morgana czy co, ale światło się zbliża, patrzymy a to koleś na TDM’ie pomyka z Murmańska na urlop do Chorwacji, trochę miał przed sobą, a i twardziel z niego okrutny, bo w kasku typu Jet pomykał. Człek był niezmiernie miły dał nam namiary na prezesa z Murman Biker Club, że gdyby coś to walcie do niego jak w dym, pożegnaliśmy się szybciutko i w drogę. Z M18 zjeżdżamy w stronę Kirovska, przed miastem punkt kontrolny, jako że grzeczni jesteśmy i szanujemy władzę czekamy aż podejdzie do nas ważny milicjant, schemat ten sam, od kuda, kuda, skolka stoit itp., koleś tak się rozweselił, że mimo braku słońca oślepia nas idealnie skrojonymi złotymi koronkami, żegnamy Mr Ząbka i walimy dalej.

Nocy niet, więc za dnia wpadamy do Kirovska, problem w tym że zaczyna padać i jest zimno, dodatkowo, albo my rośniemy albo roślinność coraz niższa, niestety to drugie. Za kręgiem zgodnie stwierdzamy, że hotel to jedyne rozwiązanie, nie jest to takie proste bo wszystko zajęte, a dziura to niesamowita. W końcu jest, hotel chyba się remontuje, bo pokoje owszem owszem, ale aby do nich dotrzeć trzeba było pokonać 2 dekady wspaniałości Savietskowo Sajuza. Spinamy motocykle, ale… czujemy towarzystwo, odwracamy się a w oddali odbajerowana wołga z ciemnymi szybami powolutku toczy się w naszą stronę, w pewnym momencie zawraca i tyle ją widzieliśmy,  zimny dreszcz trzyma nas jeszcze godzinę. W hotelu recepcjonistka niczego sobie, my jak 4 samce orangutana wpatrzone w ostatniego banana, swoją drogą to szacun dla Tonego Halika, jak on sobie radził tam w dżungli. Ponieważ ona jedna nas czterech odpuszczamy amory i aby było sprawiedliwie to na osłodę idziemy do sauny, potem kolacja i jak zwykle dyskusja przy %, spać idziemy … o 6.00.

 

 

День 7

Ponieważ dzień się nie skończył, to co nas zastało było takie samo gdy się kładliśmy, deszcz i mgła. AS pojechał naprawiać mocowanie kufra, a my stwierdziliśmy że trochę relaksu to nikomu jeszcze nie zaszkodziło, dlatego oddajemy się frywolnej kontemplacji w tęsknocie za Ojczyzną.

Obiad jemy w hotelu, czekając aż choć trochę przestanie padać, pomyłki nie było, deszcz już nie padał tylko lał. Zwijamy obóz i cel na dzisiejszy dzień to odnalezienie schroniska w Chibinach. Ponieważ rejon Kirovska to jedna wielka kopalnia apatytów, to gdzieniegdzie zona zakryta, tak jakby chcieli coś schować co już dawno z satelity sfotografowali kolesie z pentagonu. Pytamy lokalesów o schronisko i nic, na osłodę jedziemy oglądać Biełaziki, poszukiwania były owocne, kolejna sesja na NK zakończona powodzeniem. Pogoda bz, więc ruszamy na Murmańsk, zostało 160 km’ów, po drodze mijamy wielkie na wpół czynne kombinaty ziejące w przestworza nieczynnymi już kominami.

 

 

W deszczu i temperaturze ok. 4-5 stopni wpadamy jak młoty pneumatyczne do Murmańska, podobno największe miasto za kręgiem polarnym, hm i to prawda. Pierwsza stacja Statoil, hot-dog z parówką nigdy tak świetnie nie smakował. Dzwonimy do kolesia, człowiek bardzo pomocny okazuje się że skończył studia w Akademi Morskiej w Polsce, logujemy się jak szlachta w hotelu Polarnyje Zori, a jak 50EUR / łeb, należy się.

W barze AS zapoznaje nas z nowymi kolegami, 2 niemców, kolesie pomykają do Norwegii, trasą podobną do naszej, jeden z nich jedzie na Nordkapp, umawiamy się na dalszy wspólny przejazd. Lansujemy się delikatnie w hotelowym barze w motocyklowych ciuszkach, traf chciał że było zakończenie roku szkolnego i młodzieży, a zwłaszcza tej fajniejszej  mnoga, to i ego się nieco podbudowało. Nagle Pani zamyka bar, a my no nam nużna jeszcio, a ona zakryto, tutaj popis Darka, wiersz Puszkina spowodował że Pani banan pojawił się na twarzy, a za chwilkę browar lał się dowoli. Tego wieczoru rozmowy były długie, spać idziemy … o 6.00.

День 8, wstajemy o 12.00, śniadanie i zaczynamy się zbierać, trochę speszeni bo nasi, a raczej naszego AS’a, nowi niemieccy koledzy jak na wczasach na kanarach czekają zgodnie już od 8.00, tylko, że zamiast leżaków pilnują swoich motocykli. Decyzją polskiej większości jedziemy zwiedzać Murmańsk, w sumie nie wiele tam jest, port, pomnik żołnierza Krasnoj Armi, ale za to jaki, największy na świecie, nie wiem czy nie większy od Chrystusa w Rio.

Oczywiście na koniec foty pod Różą Wiatrów z koordynatami i przez most jedziemy w stronę Norwegii. Po drodze tundra i nic więcej, jest zimno więc pomykamy w przeciw deszczówkach.

Na 150 km przed granicą haltuje nas pierwszy punkt kontrolny, sprawdzili paszporty, podnieśli ważny szlaban i kazali jechać dalej, nie wiem po co ten szlaban skoro i tak od drogi w prawo i w lewo był tylko drut kolczasty, ale wrażenie zrobiło i być może to taka ich strategia. Droga do granicy mija szybko, po drodze mijamy liczne stacje radarowe i miasteczka wojskowe żywcem przeniesione z Afganistanu gdy stacjonowali tam Rosjanie, np. taka miejscowość Zapolarnyj, nic tylko jedna wielka baza wojskowa z wojakami chyba z calutkiej Rosiji.

Droga klasyczna asfaltowo – szutrowa, liczne przebudowy.  20 km przed granica kolejny ważny punkt, 2 żołnierzy informuje że mamy jechać prosto do granicy, chyba podawali czas wjazdu bo na granicy miałem wrażenie, że musimy odbić kartę czasową jak w porządnym kombinacie. Wizyta u panów w dużych czapkach przebiegła spokojnie i szybko, kazali tylko wypisać deklaracje wyjazdowe i spytali o aparat i daję słowo, bez ściemy koleś przeglądał wszystkie foty jakie zrobiłem, ok. 400, tak jakby szukał zdjęć własnej rodziny. Trochę to chore bo Darek też miał aparat ale obeszło się bez kontroli, jak się potem okazało, bo się nie przyznał. Na koniec rzucam daswidanja i wsiewo haroszewo i podjeżdżam pod Duty Free, no jak tu nie puścić trochę waluty, zwłaszcza że rubliczków nam się ostało niemnożka. Już mam wchodzić do sklepu, a tu leeeeeeeeeeci jak wściekły Pan w mundurku z dużą czapą, tego wcześniej nie widziałem i dawaj pyta o aparat, ja na to kolega już sprawdzał, a on – ale ja nie i tak kolejny który myślał że żonę tam sobie znajdzie. Szybkie zakupy w Duty Free, w tym zapas Stroha i granica norweska, no tutaj to człowiek czuje się jak prawdziwy europejczyk, szybko, ładnie i składnie miła Pani pożegnała nas i zapraszała ponownie, pytanie czy do Norwegii czy powrotem do Rosji. Za granica jeden z kolegów AS’a obrał kierunek do swoich znajomych norwegów, my z 2’gim pomknęliśmy dalej, jest nieźle 4:1.

Jadąc w stronę Nordkapp’u podziwiamy Norwegię, a było co, kraj wybitnie poukładany i cholernie życzliwy. Na nocleg zatrzymujemy się na campingu niedaleko Varangeboth, sauna, skromne Hytte, słońce o 23.30 było tak wysoko jakby była 14.00, odrabiamy 2 godz różnicy czasowej, jest nieźle, łączymy się po Skype’ie z domem, szybkie że jest OK. wystarczy, Stroh grzeje, a my zasypiamy o…4.00

Dag 9

Wstajemy, resztki jedzenia z Polski pochłaniamy błyskawicznie, cel na dziś Nordkapp. Pomykamy dzielnie, asfalty równiutkie jak stół, przyczepność super, bez szaleństw bo mandaty wysokie, aż dziw bierze że GS potrafi spalić 5l z obciążeniem. Kraj bardzo ciekawy czuje się bytność w europie, jednak długo  porównujemy to co widzimy do rosyjskich klimatów, tam szopka na każdym kroku, tutaj to wszystko za ładne i za bardzo poukładane.

Po drodze widzimy pierwsze renifery, na tej samej wysokości w Rosji nie było żadnego, cóż pewnie wszystkie zjedli. Fotki z reniferkami, nasze ochy i achy, oj i tu…., oj i tam… wspaniałe, oj jakie piękne, 100 km dalej ochy i achy zamieniamy na, sp… ch… z drogi, o ku… znowu wlazły na drogę, ja pie… dajcie mi karabin to powystrzelam. Docieramy do tunelu Nordkapp, po drugiej stronie opłata 72 NOK, przejazd jest czaderski bo chyba pod dnem morza.

Jedziemy dalej, temp spada do 4 stopni, docieramy do Honigsvag, a dalej, jalla jalla, asfaltem wśród tundry i przy coraz większym wietrze na Nordkapp. Przed wjazdem na parking kolejna opłata 70 NOK, na osłodę Pan mówi że możemy tu zostać do następnego dnia, chyba chory że namiot rozbijemy na skałach przy temperaturze 1.5 stopnia, camperem to co innego poranek (choć słońce dalej nie zachodzi) na najdalej, oficjalnie (nieoficjalnie to Nordkinn) wysuniętym punkcie Europy może być niezapomniany.

Wpadamy do głównego budynku, a tam jak w hali przylotów, ludzi tyle jakby nagle wszystkie autokary które były w promieniu 300 km zjechały się na zlot „ Z mocherem przez świat”, jednym słowem komercha na max’a.  Dopadamy figurkę Trolla, normalni robią sobie kulturalne zdjęcie, świrom co innego w głowie.

Grzejemy się w knajpie, oglądamy wystawy, polecam szczególnie tę o konwojach i o polskim niszczycielu „Garland”. Potem runda z buta dookoła globusa i kolejna seria fotek na NK zaliczona, Ktoś rzuca, że będzie występ Szkotów, więc ciekawi czy rzeczywiście Szkot nic nie ma pod spódnicą, walimy do miejsca koncertowego. Impreza fajna ale aby czekać na30 min występu 3 godz to lekka przesada. O 2.00 choć jest tak jasno, to czy 2.00 czy 14.00 to nie ma większego znaczenia zaczynamy kołować na miejsce noclegowe do Honigsvag, na koniec rzucam że bez foty z bike’iem pod globusem to się nie godzi, pokrzepieni Stroh’em obieramy taktykę – walimy na hurra i jak kogoś zatrzymają to fotkę robi ten kto dotrze, resztę załatwi Photosop, z parkingu pod globus ustawiamy kozy, szybkie foty i dzida na nocleg.

Uwierzcie jazda przy temp 1.5 stopnia, z mocnym bocznym wiatrem to nie jest to co uwielbiam. Hotelik okazuje się fajnym rodzinnie prowadzonym pensjonatem, zostawiamy motóry, logujemy się, spać idziemy o…4.00

 

 

Dag 10

Wstajemy, śniadanie, pakowanie i w drogę, cel rozkoszowanie się fiordami aż hen za miejscowość Alta, a potem wzdłuż granicy ze Szwecją do Finlandii. Przy pakowaniu okazuje się, że AS’owi coś zjadło oponę, hm… no tak, to jest jak się rusza w Skandynawię z 60% zawartością bieżnika, asfalty tutaj super, równiutkie, przyczepność jak sie-masz, ale ostre jak brzytwa. Szybka narada, ponieważ kolega Niemiec 2 jechał z nami tylko na Nordkapp, dalej miał się spotkać z kolegą Niemcem nr 1 i przez Rovaniemi, wrócić promem z Helsinek nach Deutschland. Pierwsza myśl nowa opona, ale tutaj? Gdzie? ceny jak z kosmosu. Myśl nr 2, zmiana trasy i kierunek Poland. AS stwierdził i tak uzgodniliśmy, że Niemiec nr 1 i Niemiec nr 2, w sumie to się przydatne i fajne chopy okazali, podholują naszego AS’a do Rovaniemi i tam na nas poczeka, abyśmy wspólnie wracali do Polski. Jak uzgodniliśmy tak uczyniliśmy, dzieląc się na 2 grupy pościgowe, grupa A z AS’em na czele ruszyła do Rovaniemi, grupa B Darek, Andrzej B i Kfiatek wzdłuż fiordów i dalej do Rovaniemi, tak ok. 400-500 km więcej J. Po drodze obiad, bo jak tu nie spróbować słynnego norweskiego łososia, hm… palce lizać, to była poezja smaku, wyobraźcie sobie kawałek królewskiej ryby, soczysty, idealnie doprawiony z lekką nutą winnego smaku, gdzie każdy kęs powodował doznania równe ekstazie. Posileni ruszamy. Fiordy super, pamiętamy aby nie przekraczać prędkości, bo mandaty wysokie, ale jak tu nie dać się ponieść gdy asfalt trzyma jak diabli, a agrawy same wołają, bierz mnie.

 

 

TKC zapięte po sam rancik, z przodu i z tyłu. Dzidujemy dalej rozkoszując się widokami, robi się późno, temperatura 6-7 stopni, szukamy noclegu. W końcu jest, docieramy, jedyny, najwspanialszy wymarzony kempingunio, jeszcze tylko atak na recepcję, klucze, podjazd pod właściwą chatkę Baby Jagi i ……. Dalej ziąb bo chatki nie ogrzewane na bieżąco tylko elektrycznie gdy sam sobie włączysz kalorek. Chwilę stoimy w pełnym rynsztunku, każdy z nas marzył aby jak najszybciej złapać taką temperaturę jak Krzyżaki pod Grunwaldem i wtedy stało się, zawsze trzymaliśmy się zasady jak poniżej:

Jednostka wojsk pancernych. Młodzi żołnierze stoją przy czołgu,

podchodzi do nich dowódca i pyta, – co jest najważniejsze w czołgu?

– Działo – mówi jeden.

– Nie, najważniejszy jest pancerz – rzuca drugi.

– Radiostacja jest najważniejsza – krzyczy trzeci.

– Bzdura, głupoty gadacie! Zapamiętajcie! Najważniejsze w czołgu, to: nie pierdzieć!

 

Ale tego wieczoru zasady były zmienione za aprobatą ogółu. Obok zalogował się Niemiec podniecający się naszymi naklejkami reniferów, pyta czy je widzieliśmy, pozbawiamy go złudzeń, że za 100 km będzie je nienawidził. Spać idziemy o 3.00.

 

Dag 10

Wstajemy, na śniadanie żarełko liofilizowane, pyyyyyyyyyyyyyycha, ale w domu w życiu bym tego nie ruszył. Pakujemy się, dzisiejszy plan to dołączyć do AS’a. Do granicy idzie sprawnie, w głąb kontynentu w Norwegii są jakieś widoki, ale za to Finlandia… nuda, długie proste nic nie wnoszące, powtarza się klimat z Rosji gdzie kolesiom zblokowały się maszyny do układania asfaltu i lali go tak długo, jak długo maszyna jechała prosto, a szaleć nie można bo mandaty jeszcze wyższe niż w Norge.

Dla urozmaicenia trasy pod pretekstem tańszej benzyny, na 150 km wpadamy do Szwecji, jest trochę lepiej. Tankujemy na stacji rodem z miasteczka Twin Peaks, tzn 2 dystrybutory i jeden wielki sklep, gdzie kupisz wszystko do polowania i na ryby, i to na każdą rybę, jest też coś na grilla, żeberka jak ze słonia, szkoda że nie udało się zapakować na GS’a byłaby wyżerka, w domu okazało się że stacja była dla nas ferelna, niewiadomo jak i kiedy zeskanowali nam karty, ale Citi Never Spleeps, wymienili nam na nowe. Czym bardziej na południe, tym częściej zauważamy, że coś lata w powietrzu.

Docieramy w tej fińskiej nudzie do Rovaniemi, szybki telefon gdzie jest AS, miał zarezerwować nocleg, fakty są inne, koleś pociągnął sam bez uzgodnienia do Helsinek, a dalej do Wa-wy, no cóż, lepiej że my za nim niż przed nim, ale szkoda że nie dał znaku życia zanim podjął taką decyzję. Tak oto zostaliśmy w 3’kę. Nocleg znaleźliśmy na campingu pod Rovaniemi, najlepsze hytte jakie do tej pory mieliśmy, sauna i browarek zdecydowanie poprawiły nam humory, spać poszliśmy o… 4.00.

 

Päivä 11

Na śniadanie jedziemy do świętego, niech się chłopak pokaże z lepszej strony. Docieramy po 15 min, generalnie wrażenie, piiiiiiiiii……, a to znaczy że dla dzieciaków to istny raj, stary nie ma tam czego szukać, lekka lipa trącająca zbyt dużym wyobrażeniem o potędze świętego. Tutaj krąg polarny jest mocno wyeksponowany. Wysyłamy kartki z datą dotarcia przed wigilią i w drogę… nach Helsinki. Finlandia bez zmian, nie była w stanie nas zaskoczyć, nuda, tniemy wolno, przyspieszamy podwieszając się pod jakieś fajne autko, porsche lub inne volvo, strategia była taka, jedziemy przepisowo, ostatni nadaje że mamy jelenia z tyłu, puszczamy kolesia jak grzeczne dzieci, robimy lukę 100-200 metrów i wsiadamy mu na karczycho, nich poczuje oddech bajkiera, tak docieramy na camping gdzieś za Oulu. Schemat standard, bierzemy małą hyttkę, jemy, dyskusja przy browarku i odpływamy o… 3.00.

 

 

Päivä 12

Tematem przewodnim są Helsinki, Tallin i jak partia pozwoli to Ryga. Do promu mamy ok. 200km, wpadamy do Helsinek, niestety najbliższy prom za 2 godz, w międzyczasie przychodzi sms od AS’a – I’m at Home, uffff… trochę nam ulżyło. Zwiedzamy Helsinki, kila fotek, obiad na akurat odbywającym się jarmarku, takie fajne smażone małe rybki. Ładujemy się na prom, dla smaku wychylamy drętwy fiński browar, który mimo wszystko wprawia nas w niezły nastrój bo trzaskamy sobie fotki rodem z Titanica, do końca mieliśmy nadzieję że nasz prom nie podzieli jego losów, no bo i skąd góra lodowa na Bałtyku ?

W Tallinie jesteśmy po ok. 2 godz, ponieważ jesteśmy w Unii, zjazd z promu bezproblemowy, tankujemy na stacji Statoil i w drogę do Polski. Po drodze dziwna sprawa, nieliczni ludzie jeżdżą samochodami ubranymi w gałęzie maskujące, pusto na ulicach, a jak już są to palą wielkie ogniska. No tak, myślimy sobie, jak nic kryzys światowy, a co za tym idzie – wojna! Okazuje się jednak, że to noc świętojańska. Nocleg znajdujemy na campingu nad Bałtykiem, domek super, nagle podchodzi koleś i łamanym angielskim klaruje że też ma BeeMWe, ale na 4 kołach, zaprasza do ogniska, zabieramy ostatnie argumenty do dyskusji, ponieważ to nasza ostatnia noc poza krajem, polegliśmy jak husaria pod żółtymi wodami, liżąc rany wracamy do siebie, spać idziemy o…5.00.

 

 

Päev 13

… ruszamy w milczeniu ok. 14.00, do Rygi cisza w eterze, jakby się wszyscy poobracali, zamknięty w kasku czuję się jak skumbrie w tomacie. Odżywamy po świetnym żarełku na rynku w Rydze, potem dosiadamy bike’i i jazda w stronę Polski. Przed Mariampolem na Litwie łapie nas ulewa, okazuje się że odprowadza nas aż do Augustowa, tutaj żegnamy się z Andrzejem A, który stęskniony rodzinki jedzie jeszcze 120 km na działkę koło Łomży, my logujemy się jak panowie szlachta w hoteliku w Augustowie, kolacja, na dobranoc smakujemy w końcu naszego żywca, chwila nie zapomniana.

Dzień 14

Ruszamy ok. 12.00. po drodze wydłużamy traskę o Mikołajki, lansereczka w porcie, dalej promem do Wierzby i przez rezerwat tarpanów. Pogoda jest super więc decydujemy się jeszcze jechać do trasy gdańskiej, wypadamy w Olsztynku i dalej do Wawy. 30km od Łomianek łapie nas gigantyczna ulewa, ale twardym trzeba być nie Miętkim, więc tniemy bez przestojów. Rozstajemy się, machnięcie w deszczu ręką na pożegnanie, Darek tnie do siebie, ja skręcam do Łomianek, na 600 m przed domem tracę sprzęgło (zapowietrzone), uff… dobrze że to nie stało się gdzieś na północy, licznik wybija 7 130 km, nareszcie w domu, choć plan na 2010 już jest, dalej i więcej.

 


Na koniec pozwolę sobie na krótkie podsumowanie:

  1. Rosjanin nasz Brat, tutaj nic się nie zmieniło vs przeszłość poza tym, że słowo Brat w końcu nabrało pozytywnego wyrazu
  2. Jeżeli znasz słowa – haraszo, spasiba, zdrastwujcie – to śmiało się tam dogadasz
  3. Finlandia nudna jak flaki z olejem, przynajmniej ta przez którą my podróżowaliśmy
  4. Nie ma jak w domu, choć po głowie na koniec zawsze chodzą dzikie myśli

 

 

 

About The Author
Paweł Kwiatkowski Dla wszystkich, którzy go znają lub chcą poznać, po prostu Kwiatek. Na co dzień przedsiębiorca i doświadczony instruktor federacji PADI. Przez lata związany był z jedną z najlepszych szkół Enduro w Polsce. Wyszkolił wielu i nie spoczywa na laurach, wciąż dzieli się wiedzą. Jazdą na motocyklu zaraził się ponad 20 lat temu, zyskując doskonałego przyjaciela w podróży - BMW GS, zwiedzając nie tylko Polskę, ale i odległe zakątki Azji i Ameryki.