Samotnie po Afryce Zachodniej
22 lutego, 2021 Możliwość komentowania Samotnie po Afryce Zachodniej została wyłączona RELACJE, RELACJE Z PODRÓŻY Roman Piotrowski

To było chyba na początku grudnia 2012 roku, gdy mój przyjaciel powiedział do mnie: – „masz tu klucze, możesz mieszkać z nią… u mnie…” Ups…. to nie ten przyjaciel, nie ta historia… opowiem tę właściwą, a więc … Rzuciłem wyzwanie Afryce…

Wiele u mnie dzieje się spontanicznie. Także tej wyprawy po najdzikszych szlakach zachodniej Afryki w ogóle nie planowałem. Uwielbiam włóczyć się po miejscach niezdobytych, stawiając czoło wyzwaniom i sprawdzając granice swoich możliwości. Przyszedł czas na Afrykę…Dziewięć tysięcy kilometrów przez Czarny Ląd, 4×4….. w większości samotnie!

Wiza, na dwie minuty przed wyjazdem.

Gdzieś na początku grudnia ub. roku rozmawialiśmy o rajdzie Budapeszt-Bamako 2013, który moi przyjaciele (Mirek z Ewą i Marek z Justyną) mieli w planach. Nie mogłem jechać, (nie było szans na 5-6 tygodni urlopu), chociaż w ich towarzystwie spędziłem już trochę czasu. Byliśmy na różnych wyprawach, w zmiennych składach m.in. w Albanii, Rumunii, Ukrainie, Iranie, RPA…. W trakcie rozmowy Mirek stwierdził, że On też będzie miał problem z tak długim urlopem. Od słowa do słowa i znaleźliśmy rozwiązanie; Mirek z Ewą jadą w tamtą stronę do Gwinea-Bissau (bo tam rajd miał się kończyć) i wracają samolotem. Ja miałbym dolecieć do Bissau, przejąć samochód i w dwa tygodnie spokojnie wrócić do Polski….

Natychmiast przestudiowaliśmy kalendarz czy takie rozwiązanie jest możliwe. Nie miałem szczepień a i załatwienie wiz wymaga czasu (trzeba dodać, że Gwinea Bissau nie ma przedstawicielstwa dyplomatycznego w Polsce, a więc wszystkie dokumenty trzeba załatwiać w innym europejski kraju). Na załatwienie formalności trzeba było liczyć minimum 4 tygodnie. Okazało się że precyzja naszego wyliczenia była fenomenalna, odebrałem paszport z kompletem wiz na 36 godzin przed wylotem!!! Ponieważ w samochodzie było jedno wolne miejsce (auto jest dwuosobowe) szukałem partnera. Było kilku chętnych ale terminy, praca zawodowa albo zdrowie eliminowało ich kolejno… i tak wyszło, że będę jechał sam…

 

Trasa

A gdzie jest to Bissau?

8 lutego nad ranem pojawiłem się na Okęciu. Pani, która mnie obsługiwała nie ukrywała zdziwienia gdy zobaczyła port docelowy mojej podróży. Spytała: „A gdzie jest to Bissau?”. Gdy jej wyjaśniłem, stwierdziła, że pierwszy raz w swojej 8-letniej pracy spotkała się z klientem, który leci w tamte strony. Od razu sobie pomyślałem „Jest dobrze!! Tak, jak lubię”. Po dość spokojnej podróży o 3 rano wylądowałem w Bissau. Miałem nadzieję, że moje przedziwne bagaże doleciały ze mną (ale o bagażach za chwilę). Przez moment urzędnik nie chciał uznać mojej wizy. Stwierdził, że ich wiza wygląda inaczej!?! Był dość głuchy na wszelkie tłumaczenia. Do tego mój portugalski też pozostawia wiele do życzenia… (znaczy się wcale go nie znam). I wtedy pomogła mi całkiem sympatyczna, czarna jak heban dziewczyna, która siedziała obok mnie w samolocie (w którym zresztą byłem jedynym białym!!). Okazało się, że współpasażerka pracuje w ambasadzie Gwinea-Bissau w Lizbonie i jej dyplomatyczny paszport zrobił wrażenie na urzędniku. I było po problemie…

Bagaże, no cóż planowałem początkowo ograniczyć je do minimum i lecieć z podręcznym (reszta moich rzeczy była już w samochodzie). Ale się nie udało. W bagażu miałem: stary, ale sprawny lewarek, bandaże do naprawy wydechu, zestawy do naprawy opon, pianki do tegoż samego celu, piłkę do metalu i jeszcze kilka równie podejrzanych przedmiotów… Ciężko było się z tego wytłumaczyć, a wszystko było niezbędne, aby doprowadzić samochód do pierwotnego stanu. Czekało mnie bowiem prawie 9 tys. samotnie pokonywanej trasy… Skończyło się na 15 euro „opłaty celnej” i byłem na miejscu….

Kilka słów o Gwinea Bissau: jest to maleńkie państewko w zachodniej Afryce (1,5 mln mieszkańców), położone pomiędzy Senegalem a Gwineą. Była kolonia portugalska. Bissau należy do grona najbiedniejszych państw świata. Oparta na rolnictwie i rybołówstwie gospodarka została zniszczona przez trwającą w latach 1998-1999 wojnę domową. Najważniejszymi produktami eksportowymi są orzechy nerkowca (6 miejsce na świecie) i orzeszki ziemne. Gwinea Bissau jest miejscem działania kokainowych karteli kolumbijskich. Sprzyja temu dogodne położenie a przede wszystkim powszechna korupcja i związana z tym bieda.

Bez telefonu, ale z… WiFi

Dzięki taksówkarzowi udało mi się znaleźć jakiś hotelik blisko miejsca spotkania (taksówkarze na całym świecie są chyba tacy sami – wiedzą wszystko i potrafią wszystko!!!). Mogłem chwilę odpocząć i czekać spokojnie na dojazd moich przyjaciół na metę rajdu…. Był tylko drobny problem z łącznością, nie miałem zasięgu … ale w hoteliku było WiFi!?! I to darmowe!!!

Bissau, stolica państwa jest brudne, zaśmiecone. Z każdego rogu wyziera bieda. Ludzie jednak, których spotkałem, okazali się mili i pomocni. Począwszy od taksówkarza (Voldano – tak miał na imię), a skończywszy na sympatycznej obsłudze hotelu. Ponieważ kolumny kończącej imprezę BB nie chciano wpuścić do miasta (do dzisiaj nie znamy powodów), czekałem kilka godzin na mecie. I tam poznałem… Mario, który – zaopatrzony w wiaderko – zarabia na życie myciem samochód. Prosił żeby go zabrać do Polski, narzekał na warunki życia. Potem poznałem Victora. Ten, dla odmiany, handluje samochodami. Od niego kupiłem telefon za 5 euro, dzięki czemu skontaktowałem się z Mirkiem (przyjacielem, od którego miałem przejąć samochód) i mogliśmy ustalić dalszy plan działań. W tym czasie… przenieśli metę imprezy. Wędrowałem z miejsca na miejsce. Aż w końcu pojawiła się kolumna samochodów rajdu BB, w asyście policji….
Spotykaliśmy się już w różnych dziwnych miejscach. Jednak okoliczności tego spotkania były szczególne…

Areszt… i karnawał na lawetach.

Powstało zamieszanie; uczestnikom BB zabrano dowody rejestracyjne a samochody zostały odprowadzone na parking w strefie militarnej na terenie wojskowego lotniska! Podobno zastosowano te „środki ostrożności”, żeby uczestnicy nie mogli sprzedać aut z pominięciem służb celnych!?!

Po tak ciekawie rozpoczętym dniu, mogliśmy spodziewać się dalszych atrakcji. W tej atmosferze wybraliśmy się na lokalny karnawał, zapowiadany jako wielki festyn i wydarzenie na miarę parad w Rio… No cóż, jaki kraj taki karnawał. Okazało się, że lokalna fiesta to kilka ciężarówek z lawetami i tańczącymi na nich ludźmi. Było jednak sympatycznie. Staliśmy się atrakcją karnawału, a młodzież przepychała się, aby pozować nam do zdjęć. Karnawał karnawałem, ale pora ruszać w drogę…Tylko jak? Nasze samochody w areszcie, w strefie wojskowej, a dowody rejestracyjne… to nawet najstarsi tutejsi górale nie wiedzą gdzie….

Udało nam się wyjechać ze strefy, ot tak po prostu. Podjechaliśmy taksówką i na bezczelnego wzięliśmy auta i wyjechaliśmy. To, jak się okazało, najlepsza metoda. Nadal jednak nie mieliśmy dokumentów. Zaliczyliśmy check-point, na którym wczoraj zabrali papiery od auta. Nie było ich tam. Jednak policjantka najwyraźniej chciała nam pomóc. Wydzwaniała gdzieś, aż w końcu kazała nam wrócić na strefę… A tam zamieszanie. Pozostali uczestnicy rajdu próbowali odzyskać samochody.

W końcu odprowadzili nas konwojem policyjnym do granicy i tam dopiero zwrócili nam dokumenty. Usłyszeliśmy tylko, że konwój kosztować nas będzie… 70 euro od auta!! Co prawda było lekkie zamieszanie bo Mirek wjechał do Gwinea-Bissau a Romek wyjeżdża ale się udało. Mirek w tym czasie siedział już w samolocie do Lizbony.

 

 

Ruszam sam na spotkanie przygody.

No cóż Gwinea-Bissau tego kraju „mlekiem i miodem…” nie zwiedziłem ale deportacja to deportacja. Razem z innymi uczestnikami rajdu BB jesteśmy już nareszcie w Senegalu [państwo w zachodniej Afryce na Oceanem Atlantyckim. Graniczy z Mauretanią, Mali, Gwineą, Gwineą Bissau i Gambią]. Pewnie nigdy więcej w życiu nie będę miał okazji znowu pojechać do Gwinea-Bissau. Szkoda, bo miałem w planach trochę pozwiedzać.

W Senegalu nareszcie odetchnęliśmy po przeżyciach związanych z aresztowaniem samochodów. Podróżowałem nadal w towarzystwie Marka i Justyny i jeszcze jednej załogi warszawsko-łódzkiej. Liczyłem na to, że jacyś rajdowcy, wracający z BB, będą chcieli powłóczyć się po Senegalu. Niestety przeliczyłem się. Wprost przeciwnie, wszyscy odradzali mi samotne podróżowanie po tym rejonie. Ale ja miałem 16 dni na powrót do domu i nie zamierzałem się nigdzie śpieszyć w przeciwieństwie do pozostałych. Po objechaniu Gambii kraju leżącego wzdłuż rzeki Gambii skierowaliśmy się do St Louis pięknego kolonialnego miasta w którym odłączyłem się od reszty i zostałem sam. Zwiedziłem miasto oraz pojeździłem po okolicy. Chciałem wtopić się w klimat miasta. Pomimo wielu kilometrów przejechanych po najdziwniejszych i najbardziej dziewiczych rejonach świata, to doświadczenie było jednak inne – byłem SAM.

 

Jadąc do parku De la Langue de Barbarie [Zajmujący obszar 2000 hektarów park narodowy cenny jest ze względu na istniejące tu siedliska ptaków, m. in. flamingów, kormoranów, pelikanów. Od listopada do kwietnia zimują tu też migrujące ptaki z Europy. Atrakcją przyrodniczą są tu też ciągnące się kilometrami nadmorskie wydmy] musiałem przejechać przez Slamsy (nie ma innej drogi) i nie mogłem zostawić samochodu. Każda próba postoju kończyła się „atakiem” tubylców na mój samochód. Wchodzili na dach. Trzeba było się ewakuować. Trudno, nie zwiedziłem parku.

Skierowałem się na granicę Mauretanii, na przejście Diama. Po odbyciu „procedur” związanych z odprawą oraz wyjaśnieniu urzędnikom, że jadę sam co spotkało się z dezaprobatą wjechałem do tego kraju. Zaraz za granicą wjechałem na teren parku narodowego du Diawling [Park Narodowy Diawling jest częścią transgranicznego Rezerwatu Biosfery, rozciąga się wzdłuż lewego brzegu rzeki Senegal aż do ujścia do oceanu. Zamieszkują te tereny pelikany, bociany czarne, flamingi] i miałem przed sobą kilkadziesiąt kilometrów jazdy szutrową groblą. Mijałem tereny bagienne (w tym czasie przyschnięte) zamieszkane przez niezliczone gatunki i ilości ptaków. Niesamowity widok.

 

Śmiałem się w duchu gdy zobaczyłem drogowskaz z rysunkiem guźca. Zupełnie jak w Bieszczadach – które przejechałem wzdłuż i wszerz – znaki „Uwaga niedźwiedź” czy „Uwaga wilk”. Nigdy jednak nie udało mi się ani jednego, ani drugiego zobaczyć. Jakież było moje zdziwienie gdy ujechałem zaledwie parę kilometrów i przez drogę przetoczył się… guziec. Zdążyłem przyhamować i zaraz ukazała mi się gromadka następnych „dzików pustynnych”. Fajne!! Urzeczony widokiem spędziłem w tym parku cały dzień.

 

 

Od Nauchott (Nawakszut) stolicy Mauretanii podróżowałem plażą. Piękne widoki a do tego trochę off-road-u. Trafiłem na odpływ i dlatego miałem szansę plażami dojechać do campingu położonego kilkadziesiąt kilometrów za stolicą Mauretanii. Camping nazywał się „Sułtan”; płatny raptem 5 euro, ale było WC i prysznic był… Czego więcej chcieć. Tylko piwa brak. W końcu to muzułmański kraj. Byłem jednak dobrze zaopatrzony; w lodówce co nie co się chłodziło tak, że nie miałem na co narzekać! Próbowałem namówić Węgrów, których spotkałem na campingu, na dalsza wspólną wyprawę. Jednak byli zbyt przerażeni tym, co wydarzyło się Bissau i chcieli jak najszybciej opuścić Afrykę!! Czyli dalej jadę sam, ale zaczyna mi się to podobać.

 

Do granicy z Marokiem i pierwsza guma…

Po uzyskaniu informacji od Francuza (właściciela campingu) odnośnie godzin odpływu, ruszyłem rano plażami w dalszą drogę. Ujechałem z 15 km i zostałem zatrzymany przez wojsko okazało się że to strefa wojskowa. Grzecznie acz stanowczo kazali kierować się na drogę asfaltową. Podążałem w stronę granicy Mauretanii i Maroka (a właściwie, będącej pod okupacją Maroka, Sahary Zachodniej). [Królestwo Marokańskie państwo położone w północno-zachodniej Afryce nad Oceanem Atlantyckim i Morzem Śródziemnym. Graniczy z Algierią (na wschodzie), Saharą Zachodnią (na południu) i hiszpańskimi eksklawami w Afryce: Ceutą i Melillą (na północy)].

 

No, ale jak przygoda, to przygoda. Tuż przed granicą złapałem gumę (jak się potem okazało pierwszą z wielu i problem z oponami zdominował całą wyprawę). Po sprawnej zmianie, ruszyłem dalej. Na granicy trafiłem na kolejkę. Wyglądało na to, że kilka godzin będę musiał stać bezczynnie. Na szczęście podszedł do mnie „pomocnik pograniczników” i złożył interesująca propozycję… za 20 euro. Postawiłem ultimatum – jeśli w ciągu 20 minut zostanę odprawiony, jestem w stanie zapłacić 20 euro. Zastanawiał się 5 sekund i ruszył biegiem wzdłuż kolejki. Wrócił w towarzystwie mundurowego. Ten, lokując się na zderzaku mojego auta, konwojował mnie na początek ogonka! Następnie biegał jak oparzony od okienka do okienka (trudno mówić tu o okienkach, bardziej właściwe byłoby określenie „szopa”) i w ten sposób byłem w 18 minut za szlabanem!!!! To był jedyny raz kiedy wziąłem pomagiera na granicy. Uważam jednak, że w tym wypadku było warto…

Teraz musiałem przejechać parę kilometrów przez strefę niczyją, podobno zaminowaną. Było tam mnóstwo porzuconych samochodów.
W końcu dotarłem do Maroka. „Tylko” 1,5 godziny trwała odprawa; bieganie od okienka do okienka, aby uzyskać informacje. Przeskanowano moje auto (wszyscy podlegają tej procedurze). Potem kolejne okienka i ufff!!! szlaban w górze. W tej gonitwie od okienka do okienka uczestniczyli też Czesi, którzy wracali z rajdu Hiszpania-Senegal. To było bardzo miłe i pomocne spotkanie. Ale o tym za chwilę…

 

Druga guma i Zwrotnik Raka

W drogę!! Chciałbym jeszcze tego dnia dojechać do Dakhli [jest jednym z największych portów rybackich w Maroku, którego liczba ludności podwaja się w okresach wzmożonych połowów. Pierwsza osada założona została przez Hiszpanów. W XX wieku stanowiła ważny punkt na szlaku kurierskim pomiędzy Europą a Czarną Afryką]. Po 20 km złapałem drugą gumę, a zapasowego koła jeszcze nie naprawiłem. No to jestem w czarnej d***e – zaświtało mi w głowie. Łatanie zajęło mi godzinkę. Ale jedna z opon praktycznie nie nadaje się do jazdy czyli jestem bez zapasu a przede mną jeszcze kilka tys. km. Na szczęście Czeska ekipa zatrzymała się na obiad. Kupiłem od nich dętkę i mocno podniszczonego AT-ka w moim rozmiarze. Miałem co prawda opony MT, ale w Afryce nie ma co wybrzydzać!!
Znalazłem wulkanizatora, gdzie połatali i zmienili dętki. Gdy patrzyłem na ich „warsztat” przypomniały mi się czasy sprzed 50 lat. Warunki pracy spartańskie; młotki, łyżki do kół i diabli wiedzą co jeszcze. O wyważeniu koła nawet nikt nie słyszał. Trzeba będzie jechać wolniej…

Do Dakhli jednak tego dnia nie udało mi się dojechać. Zatrzymałem się w przydrożnym pensjonacie. Przy kolacji zaczął schodzić się tłum miejscowych. Włączyli telewizor, by obejrzeć mecz Real Madryt – Manchester United. Atmosfera, jak na stadionie; wrzaski. gwizdy… tylko piwa brak. Nie wiem komu bardziej kibicowali, ale to w sumie nieważne. Dawno nie widziałem takiej atmosfery (która i mnie się udzieliła), nawet na stadionach podczas Mistrzostw Europy w Polsce i na Ukrainie!!!

Po drodze do Dakhli przejeżdżałem przez Zwrotnik Raka [W momencie przesilenia letniego Słońce dochodzi do zwrotnika półkuli północnej, moment ten rozpoczyna astronomiczne lato. Gdy nazywano ten zwrotnik 2000 lat temu, Słońce wstępowało jednocześnie w znak Raka, stąd nazwa zwrotnika północnego]. Spotkałem tam zupełnie zwariowanych włoskich podróżników. Byli w drodze dookoła świata (zapraszam na stronę www.ramingoworldcrossing.com). Ich wyprawa zaplanowana jest na 2-2,5 roku. Umówiłem się z nimi na spotkanie w RPA, jak tam dojadą… gdzieś w czerwcu, lipcu 2013.

 

 

Trzecia guma, Góry Atlas i pustynia

Dakhla to mekka dla windsurfing-u, kitesurfing-u [Piękne zatoki oraz silne wiatry zapewniły Dakhli status jednego z najważniejszych centrów surfingu, windsurfingu, kitesurfingu, które cenią sobie amatorzy sportów wodnych. Dakhla co roku gości 3 tys. miłośników morskiego szaleństwa, którzy zgodnie twierdzą iż marokańska miejscowość jest drugim w kolejności spotem surfingowym po Hawajach. Tradycyjnie w marcu w Dakhli odbywa się festiwal na cześć morza i pustyni]. Płytka laguna ma 40 km długości, 10 km szerokości. Gdzieś w południe zbiornik wypełnia się wodą, nad ranem woda odpływa. Przyjeżdżają tam tysiące amatorów sportów wodnych z całego świata. Warunki do uprawiania windsurfingu podobno są najlepsze na świecie.

Pora na Góry Atlas, Icht, Zagora, Tinerhir i wąwóz Thodra [wąwozu o 300-metrowych ścianach, świetne warunki wspinaczkowe] – to kolejne cele mojej podróży. Podróżuję, bez pośpiechu, odcinkami, po których ścigali się uczestnicy legendarnego rajdu Paryż-Dakar. Marzyłem, aby zapuścić się w wąwozy, obserwować wzgórza Afryki przy zachodzie i wschodzie słońca. Góry nastrajają mnie w szczególny sposób.

 

Klimat małych miasteczek, które mijałem był niepowtarzalny. Jednak pech z gumą mnie nie opuszcza, łapię kolejną. Na szczęście w Zagorze trafiam na warsztat samochodowy IRIKI, którego właściciel jest najwyraźniej fanem rajdów. Na ścianach pełno naklejek z przeróżnych imprez rajdowych. Właściciel pochwalił się, że był mechanikiem „na Dakarze”. Twierdził, że pomagał w wielu innych imprezach rajdowych, m.in. też Polakom. A jakże! Były tam też nalepki z Polski (RMF Maroco Chellenge, RMF Carolina Team i Sahara Rally) dobrze mi znanych zarówno imprez jak i Team-u. Robimy sobie razem fotę!!

 

 

Na koniec, na tzw. deser pozostawiłem sobie Merzoug [Małe miasteczko zasłynęło wśród turystów naturalnymi, ruchomymi wydmami, które mogą osiągać wysokość nawet do 250 m. Najwyższy piaszczysty skrawek pustyni na terenie Maroka, czyli Erg Chebbi co roku przyjeżdżają oglądać tysiące ludzi z całego świata, a przede wszystkim amatorzy tzw. sandboardu , czyli zjeżdżania na desce po wydmach].

Pustynia niejedno ma imię. Niby to ta sama pustynia, ale inna; ta w Mauretanii, w Saharze Zachodniej, a jeszcze inna w Merzuga. Wynająłem przewodnika i powłóczyłem się cały dzień po tym rejonie, odwiedziłem kopalnię kryształów, skamielin. Pracownicy spuszczani są do dziury o głębokości 50-70 metrów i dłubią w skałach. Można spotkać karawany, zupełnie takie, jakie widzi sie na filmach. Tylko ubrania jakieś inne…. tych przewodników. Nie takie jak na filmie Lawrence z Arabii.

 

 

W ubogiej osadzie na zupełnym pustkowiu odwiedziłem wiejską szkołę. Widziałem, że budowano tam hotel z basenem i klimatyzacją. Mój przewodnik rozegrał z właścicielem obiektu pasjonującą walkę w grę zwaną DAMA. (nasze warcaby muszą mieć coś z tą grą wspólnego).

 

 

Czwarta guma.

Przez Hiszpanię do domu…

Po tylu dniach samotnej włóczęgi trzeba wracać. Ceuta [hiszpańska jednostka administracyjna, miasto i twierdza położone na afrykańskim cyplu tworzącym Cieśninę Gibraltarską, niemal naprzeciw Gibraltaru. Jest eksklawą na terytorium Maroka. Powierzchnia około 19,3 km²] powitała mnie burzą stulecia. Przez 6 godzin lało non-stop, dosłownie oberwanie chmury. Po odprawie, podczas której marokański pogranicznik przeglądał mój paszport w czasie tej zlewy (dlatego mój paszport wygląda jak wyprany), wjechałem do Europejskiej części Ceuty. Miasto dosłownie pływało; woda wylewała się ze studzienek, osobówki płynęły w dół ulic. Ile się dało tyle czekałem na poprawę pogody bardzo chciałem zwiedzić Ceutę ale w mieście powódź. Ze zwiedzania nici. No to na prom!

W kolejce do promu złapałem kolejną gumę. Byłem jednak spokojny bo w Hiszpanii miały na mnie czekać dwie nowe… Luzik… Tylko tyle, że opony o tym nie wiedziały i nie czekały.

Ale to już całkiem inna historia…

Potem już cywilizowanymi szlakami dojechałem do domu. W Warszawie przeżyłem najlepsze powitanie jakie w życiu miałem…moi przyjaciele są niepowtarzalni – dziękuję!!!! Pierwszy raz miałem okazję na takiej trasie, przez całkiem nieznane rejony, jechać samotnie. To inne emocje i inne wyzwanie niż jazda w grupie. Jednak, jeśli ktoś mnie zapyta, czy zrobiłbym to jeszcze raz, tak świadomie, odpowiedź jest jedna „TAK” . Po drodze układałem sobie plan na kolejną wyprawę. Dokąd teraz? To nie jest tak istotne, najważniejsze: KIEDY?? Ale po głębszym zastanowieniu Afryka mnie urzekła i na ten ląd wrócę i to nie raz……

 

 

About The Author
Roman Piotrowski Potrzeba włóczęgi i odkrywania świata była mu bliska od najmłodszych lat. Zaczynał od plecaka i nie zawsze dobrych butów. Prawdziwą przygodę z off-roadem quadowym, jak i samochodowym, zaczął 20 lat temu – turystycznie oraz rajdowo, wielokrotnie kończąc na podium. Instruktor jazdy samochodami 4x4, a także quadami. Podróżował i organizował wyprawy 4x4, jak i motocyklowe, do wielu krajów Europy, Afryki i Azji. Służbowo odwiedził Pakistan, Irak czy Nigerię. Jest także ratownikiem KPP.